niedziela, 28 września 2014

Rozdział XVII

Nie mogę poruszyć żadną częścią ciała. Moje nozdrza wypełnia zapach lasu.  Od razu kojarzy mi się z Dwunastką. Kiedy mija cała wieczność, czuję ogarniający mnie ból. 
- Zamknij się!  
- Sam się zamknij! Nie pamiętasz,  że dalej mogę Cię zabić?  Po cholerę ją tutaj przywlekliście?! Nie mogliście jej zabić od razu?!
- Myślałem,  że będziesz chciała się na niej poznęcać  czy coś....
- Oh...naprawdę zamknij się. Gdzie chłoptaś?
- Chyba nie żyje. Anto miał się nim zająć. Słyszałem armatę więc blondasek może nie żyć. 
Co? Mój Peeta nie żyje?! Nie.... nie. To nie może być prawdą!!! Natychmiast moje powieki się rozchylają. Podnoszę się i morderczym wzrokiem patrzę na zawodowców. Noga boli coraz bardziej,  a chęć mordu wzrasta do zenitu. Oni zabili Peetę. Mojego ukochanego. Zabili mój świat. Zauważam Heather. To ona wrzeszczała. Podbiegam do niej i rzucam się na nią, okładając jej twarz pięściami.
- Ty suko! Zabiłaś Peetę!  Zapłacisz za to! - Krzyczę przez łzy.  
Nagle ktoś mnie odrywa od blondynki, a ja miotam się jak opętana. Po moich policzkach spływają łzy, a ciało przerażliwie drży.  Najgorzej jest z moim sercem. Ten ból jest okropny. Jakby ktoś je brutalnie wydarł, a potem posiekał na kawałki. 
Kiedy zimne ostrze noża dotyka moją szyję, zdaję sobie sprawę,  w jakie bagno się wpakowałam. Po przebudzeniu mogłam uciec po cichu i znaleźć Peetę. Wpadłam w furię, którą już znam. 
- Głupia! - słyszę wściekły głos dziewczyny z Czwórki. To ona przykłada mi nóż, a pozostała dwójka trzyma mnie za ramiona. - Potrzebujesz upiększania. - syczy.
Czuję okropne szczypanie na lewym policzku. Próbuję się wydostać.  Wrzeszczę imię Peety, ale nikt nie przychodzi mi z pomocą. Moją twarz rozdziera ból. Heather powoli zlizuje moją krew z noża. Moje usta przybierają grymas obrzydzenia.
- Jakie piękne paluszki. - śmieje się blondwłosa. - Mogę sobie jeden pożyczyć?  
Po raz kolejny podejmuje walkę, jednak pozostali przygniatają mnie do ziemi. Rozdzierający ból rozchodzi się po małym, lewym palcu. Kiedy ostrze dotyka kości, rzucam się na boki. Krzyczę.  Płaczę. Błagam o litość. Na ich twarzach gości szyderczy uśmiech. Widząc jak cierpię, śmieją mi się w twarz. Moje struny głosowe są już tak wyczerpane krzykiem, że nie mogę nawet pisnąć. Przed oczami pojawiają się czarne plamy . Kiedy blondwłosa pokazuje mi mój własny palec, mdleję.

Czy to już koniec? Koniec moich cierpień? - Pytam sama siebie. Rażące,  białe światło oślepia mnie, ale jest to jedyne źródło jasności w przerażliwej ciemności, która panuje wokół. Jakaś wyimaginowana siła pchnie mnie w stronę światła. Nie chcę,  ale również nie mogę się jej oprzeć. Kiedy źródło jasności jest coraz bliżej mnie, nagle czuję okropny ból w ręce, na twarzy, a na koniec, nogi i brzucha. Natychmiastowo zauważam już obóz zawodowców. Szukam wzrokiem Anto, ale go nie ma. Czyli Peeta żyje. Uśmiecham się, ale po chwili znów czuję upiorne szczypanie. Spoglądam na swoją lewą dłoń. Jest cała we krwi, a na niej znajdują się tylko cztery palce. Wszędzie widzę karmazynową krew. Wszyscy śpią, a ja zostałam przywiązana do drzewa. Rozglądam się na boki, aby poszukać jakiegoś ostrego narzędzia w zasięgu mych rąk. Jest! Mały kamień z ostro zakończonymi bokami. Jak najdalej mogę,  wyciągam dłoń po przedmiot. Opuszkami sięgam kamień i próbuję rozciąć linę. Nie wiem ile mija minut. Może z trzydzieści lub sześćdziesiąt, jak więzy puszczają. Uwolniona, cicho przemieszczam się wśród śpiących trybutów. Całe zdenerwowanie i przerażenie, nie opuszcza mnie ani na krok. Drżącymi dłońmi chwytam malutki scyzoryk, długą gumę i mały czarny plecak. Kiedy Heather przewraca się na drugi bok, spanikowana, zastygam w bezruchu i wstrzymuję oddech.  Cisza jaka panuje w całym obozie, przekonuje mnie, że każdy śpi.  Stawiam kilka kroków, po czym pędze przez las, wpadając co chwilę na pnie drzew. Wykończona fizycznie jak i psychicznie, przemierzam las. Gdzie jest Peeta? Gdzie on może być? Co się z nim stało? Czy żyje?  Tyle pytań pląta mi się we wnętrzu czaszki, na które nie znam odpowiedzi.  Z powodu bezsilności padam na ziemię i zaczynam płakać. Nie wiem co mam robić. Leżę bezradnie na mchu, który chłonie moje łzy niczym gąbka. Czy może być jeszcze gorzej?  Dlaczego Haymitch mi nie pomaga? Nie mam sponsorów? Może nie potrafi mi pomóc.  Zapewne zapomniał o całym świecie i o trybutach, którzy potrzebują jego pomocy, i teraz zapewne pije bimber! Jestem wściekła,  zrozpaczona, obolała, bezsilna, umierająca. Jest mi słabo. Mam ochotę wymiotować. Ostry skurcz ściska mój żołądek,  czuję dziwne ciepło na policzkach. Jeszcze dwa skurcze i widzę już zawartość wszystkiego co zjadłam przez dwa dni. Resztkami sił próbuję podsunąć się pod pień drzewa. Chcę to zrobić, ale nagle spadam, obijając się o twarde przedmioty. Moje ciało podskakuje przy każdym uderzeniu. Kiedy definitywnie moje staczanie się zakończyło, moje kończyny są dziwnie powykręcane, a twarz jest, po raz kolejny, zalana czerwoną cieczą. Nie otwieram oczu. 
Poddaje się. 
Zasypiam z nadzieją, że nigdy już się nie obudzę.

A jednak. 
Los zaplanował coś innego.

środa, 24 września 2014

Rozdział XVI


Mary, kochanie, zaśnij już. - łagodny głos rozchodzi się po pomieszczeniu, w którym znajduje się małe łóżeczko i kobieta z kruczoczarnymi włosami, klęcząca zaraz przy malutkim dziecku. Mała dziewczynka wierci się niespokojnie i zanosi się płaczem. Zdesperowana kobieta bierze niemowlę na ręce, przytula do piersi i śpiewa kołysankę, która zaczyna działać, ponieważ dziecina przymyka powieki i zaczyna cichutko pochrapywać. Matka odnosi dziecko, przykrywa je szczelnie kocykiem i całuje w czółko. Wychodząc napotyka wysokiego i dobrze zbudowanego mężczyznę. To jej mąż. Łapie ją za ramię i prowadzi ją przed dom. 
- Madeleine, zdobyłem informacje o innym kraju, znajdującym się po drugiej stronie oceanu. Możemy się tam dostać. Moglibyśmy żyć tam normalnie! - wykrzyknął entuzjastycznie, zaraz po tym ganiąc się w myślach, za swoją reakcję.
- To wspaniale, ale mają nas na muszce, Tobias. Snow wypatrzy nas, zamorduje lub zabije Mary! - kobieta jest zestresowana i rozgląda się na boki. - Nie możemy tak ryzykować... A jak coś się nie uda? Do takiego czynu potrzeba czasu. I tak mamy szczęście, że Snow nie zauważył naszych znajomości i podróży do Kapitolu. Jeszcze do tego te całe Igrzyska, spiski przeciwko stolicy... Zabiją nas. - Madeleine drży i wpada wprost w silne ramiona męża. Płacze.
- Damy radę. Musimy tylko chronić Mary... - szepcze mężczyzna.


Otwieram oczy i zachłannie łapię tlen. Co to było do jasnej cholery? Przeszłość? Ale.. ale dlaczego? Co to miało znaczyć? Potrząsam głową z niedowierzaniem. W tym śnie byłam ja oraz moi rodzice.  Dziwne. Bardzo dziwne. Opieram głowę o pień drzewa. Jest jeszcze noc.

Peeta.
Rozglądam się wokół. Przecież nikogo tu nie ma.
Peeta, ratuj go.
Co? Łapię się za głowę. To tylko moja wyobraźnia - powtarzam w myślach.
Peeta. Ratuj go. Róg obfitości.
Jak poparzona zeskakuję z drzewa i biegnę prosto do rogu. Nie czuję żadnego bólu. Nic nie czuję. W mojej głowie dzieje się istny chaos. Skądś znam ten głos. On... on... To był głos mojej matki!
Dziękuję Ci, Mamo. - szepczę.
Docieram w pobliże rogu. Widzę założony obóz nad jeziorem i grupę pięciu osób. Nagle zauważam dwójkę trybutów na skraju lasu, który jest naprzeciwko mnie.  Powoli czołgam się po ziemi w kierunku obozu zawodowców. Mam nadzieję, że nie jestem zbyt dobrze widoczna. Próbuję ze wszystkich sił ignorować ból rozrywający moją łydkę. Zaciskam zęby na wardze i sunę dalej. Szybko doczołguje się do pobliskiego krzewu. Kucam za nim. Chyba spadł mi z nieba. Znów mam doskonałą widoczność na całą sytuację. Moje myśli skupiają się dalej na ostrzeżeniach mojej matki. Gdzie jest Peeta? Dlaczego tutaj? Natychmiast dostaję odpowiedzi na moje pytania. Peeta jest prowadzony przez trybuta z czwórki. O Boże. Oni go zabiją. Muszę szybko działać. Co zrobić?
Peeta z Fyterl'em już są przy reszcie.  Popychają blondyna tak, że aż upada na kolana. Wszyscy otaczają go, pozbawiając go jakiejkolwiek ucieczki. Nagle w pobliżu znajduję dość średni kamień. Mam pomysł. Najciszej jak potrafię podchodzę do przedmiotu i dźwigam go.
Żeby się tylko udało - powtarzam co chwilę.
Rzucam kamieniem w krzaki za trybutami. Wszyscy kierują się tam, oprócz Peety i Fyterl'a. Szybko podbiegam od tyłu do chłopaka z Czwórki. Wyciągam nóż i jednym, sprawnym ruchem ręki, podrzynam mu gardło. W oddali wypatruję łuk i kołczan. Sprintem pokonuję odległość i zabieram łuk, maczetę i plecak. W całym zamieszaniu, łapię blondyna za ramię i razem uciekamy na pustkowie. Może, to nie jest najlepszy pomysł, ale najbardziej mi odpowiada, ponieważ biegniemy w linii prostej. Co chwilę odwracam głowę i  sprawdzam czy ktoś nas nie goni. Nikt. 
Zabiłam człowieka. Nie mogę w to uwierzyć. Szybko przełykam ślinę i staram się o tym nie myśleć,  nie  teraz.
Peeta i ja dobiegamy do niskiego drzewa. Jako pierwsza opadam na zimne podłoże. Wciąż nie mogę uwierzyć, że się udało. Moje płuca płoną, a noga upiornie boli. Z trudem przewracam się na plecy i podsuwam się pod pień, opierając na nim plecy.  Peeta natychmiast podchodzi do mnie i przytula mnie.
- Dziękuję... - szepcze. - To ja miałem Cię ratować, a nie ty mnie.
- Trudno. - zbywam go tym słowem i wymijającym ruchem dłoni. - Masz wodę? - chrypię.
Chłopak kiwa głową i szybko dobiera się do swojego plecaka. Po chwili podaje mi bidon.
- Pij do końca. - stwierdza.
- A ty? - patrzę na niego zdziwionym wzrokiem.
- Pij. - kwituje, wciskając mi bidon.
Kiedy moje suche wargi zwilżają się, a woda przepływa przez moje gardło, czuję orzeźwienie oraz ulgę. Jednak natychmiast opanowuję się i podaję blondynowi resztkę wody. Przyjmuje ją bez żadnego zastrzeżenia.
Jest mi straszliwie zimno. Nie sądziłam, że zacznie wiać okropny wiatr, ale Peeta wyciąga ze swojego plecaka śpiwór i próbuje mnie okryć. Jednak ja protestuję, ponieważ jemu też na sto procent  jest cholernie zimno. Dochodzimy do tego, że wyciągam z mojego plecaka drugi śpiwór i każdy owija się sam, bez żadnego komentowania.
Ranek wita nas dość w przyjemny sposób. Znajdujemy się w cieniu drzewa, ale i tak panuje tutaj okropny skwar. Ściągam z siebie śpiwór oraz kurtkę. Kiedy otrzepuje swoje spodnie, Peeta łapie za mój nadgarstek i odsuwa go na bok.
Zapomniałam mu powiedzieć o ranie.
- Mary, co Ci się stało? - pyta z troską.
- A to nic takiego...
Wtedy niebieskooki odsłania moją nogawkę i widzi mój prowizoryczny opatrunek. Obdarza mnie krótkim, złowrogim spojrzeniem. Bierze mój plecak i szuka czegoś. Domyślam się, że chyba jakiegoś  bandaża. Znajduje go, a ja syczę z bólu, jak chłopak oddziera liść od nogi. Przygryzam swoją dłoń, a po moich policzkach lecą łzy. Pomału kieruję wzrok na nogę, a to co widzę, przeraża mnie. Wokół rany, skóra zrobiła się obleśnie żółta, a moja łydka jest zaróżowiona i spuchnięta. Z rany leje się dziwna maź. To chyba ropa. Nie jest dobrze. Wdało się zakażenie.
Twarz blondyna wyraża wielkie zdziwienie. Chyba dostrzega mój wzrok, szybko otrząsa się z szoku i postanawia działać.
W moim plecaku znajduje się jeszcze dziwne małe opakowanie. Peeta otwiera je, po czym wącha.
- To na pewno coś na twoją ranę. - mówi. - Dasz radę? - patrzy na mnie zatroskany.
Kiwam głową.
Nagle czuję ogromny ból, który powoduje, że moje ciało podskakuje w miejscu. Blondyn nie zaprzestaje czynności, jaką jest rozsmarowywanie  maści po nodze. Po kilku minutach wszystko jest już gotowe.
- Dziękuję. - mówię.
Chłopak przytula mnie, a po chwili podnosi się i chwyta maczetę oraz plecak.
- Gdzie się wybierasz? - pytam zaskoczona.
- Muszę znaleźć wodę. - odpowiada całkiem spokojnie.
- Idę z tobą. - stwierdzam i próbuję się podnieść, lecz silna ręka chłopaka powstrzymuje mnie.
- Nigdzie nie idziesz. Nie masz siły, a poza tym twoja noga... - kieruje wzrok na łydkę. -  Nie chcę Cię tu zostawić, ale też nie możesz umrzeć przeze mnie z pragnienia. Masz łuk. - dodaje.
Ma rację. Cholerną rację.  Nie wiem co mam mu odpowiedzieć. Jedyne co mi przychodzi do głowy to... pocałunek.
Chwytam jego dłoń i szybkim ruchem ściągam ją w dół,  obejmuje twarz blondyna dłońmi i delikatnie całuję jego usta.
- Bądź ostrożny. - szepczę.
- Będę. - odpowiada i szybkim krokiem odchodzi w stronę lasu.
Cóż innego pozostało mi do zrobienia,  jak siedzenie pod drzewem, w dość niebezpiecznym miejscu. W końcu nadchodzi ta chwila, kiedy moje powieki stają się coraz bardziej cięższe.  Po dłuższej walce, ulegam i zasypiam.
Mocne szarpanie przez kogoś, budzi mnie. Przestraszona automatycznie zaciskam pięść i mocno uderzam w czyjąś twarz. Słyszę głośny jęk. Otwieram oczy, a przede mną leży Peeta, który mocno pociera szczękę. Zrywam się i pomagam mu wstać.
- Przepraszam.  - mówię podciągając go do góry.
- Nic się nie stało przecież.... co tam, że mogłaś zmasakrować mi twarz. - chłopak śmieje się,  ale zaraz znowu łapię się za żuchwę. - Widzisz nawet nie mogę się śmiać.  - dodaje chichocząc.
- Przeprosiłam, ale nie musiałeś mnie tak budzić.  - wpatruję się w niego.  - Masz wodę? 
- Owszem mam, - wyciąga dwa bukłaki. Już chcę chwycić jeden, ale blondyn szybko cofa rękę.  -  ale nie ma nic za darmo. - uśmiecha się.
Podnoszę jedną brew i czekam na jego wypowiedź. Peeta nachyla się i szepcze.
- Jeden buziak by nie zaszkodził. 
Patrzę na niego spod byka. Tutaj? Na arenie? Przecież Snow nas zabije,  a raczej jego. Nie ważne.  Będę go chronić z całych sił.  Kiedy widzę jak chłopak spuszcza wzrok,  natychmiast biorę jego twarz w dłonie i całuję namiętnie.  Blondyn na początku jest zszokowany, ale zaraz potem rozluźnia się i przyciąga mnie do siebie.  Po chwili odrywamy się z powodu dziwnego dźwięku. Jakby pisku pomieszanego z grzmotem. Peeta chyba coś zauważa, ponieważ wpatruje się w dal za mną.  Kiedy mam już odwrócić głowę,  blondyn szybko mnie podnosi, a ja w ostatniej chwili zdążam zabrać łuk. Trzymam się  z całej siły chłopaka. Peeta biegnie najszybciej jak się da, a ja nie wiem co się dzieje.  Straszliwy huk coraz częściej się powtarza. Niebo, w natychmiastowym tempie, pokrywają  czarne chmury. Błękitnooki biegnie w kierunku gór.  Przecież wpadniemy na zawodowców!
- Co się dzieje? - pytam, ale chyba wybrałam zły moment, gdyż blondyn jeszcze bardziej przyspiesza.
Zaczynam wpadać w panikę. Zamykam oczy i bardziej przywieram do torsu chłopaka. Nagle czuję jak Peeta upada, a ja czuję jak ląduję na ziemi. Moim oczom ukazują się zawodowcy. Sięgam prawą ręką do kołczanu, aby chwycić strzałę. Naciągam cięciwę, ale ktoś rzuca się na mnie i uderza mnie w głowę.  Natychmiast zapanowała ciemność. 

wtorek, 2 września 2014

Rozdział XV

Hej!Dziękuję już za 2000 wyświetleń! :]
 Rok szkolny się zaczyna, a ja załamuję się.  Znowu nauka i kolejne problemy -,- no nic trzeba będzie to przeżyć :D Trybuci, trzy palce w górę!  Następna notka, może jutro ;) Zapraszam do czytania i komentowania!  :)
~ Mańka
                                ***
Zabieram bukłak i biegnę w stronę plecaka. Nagle moją łydkę rozrywa ogromny ból. Upadam i wrzeszczę. Dziwna siła obraca mnie na plecy i widzę przepełnione szczęściem, niebieskie oczy dziewczyny z Czwórki.  W ręce trzyma nóż przysunięty do mojego gardła. 
- Nareszcie mogę Cię zabić. - szarpie mną. -  Lubię ostre rzeczy, wiesz?  - uśmiecha się szyderczo.
Przytomnieję ze strachu. Wolną ręką sięgam do lewej łydki. 
To nóż. 
Może to nie będzie zbyt najmądrzejsze, ale muszę jakoś przeżyć, co nie?
Przygryzam wargę i jednym szarpnięciem wyciągam zakrwawiony nóż. Podnoszę i wbijam go w plecy blondynki. Z gardła Heather wydobywa się ryk. Zwalam ją z siebie i mówię:
- Ja uwielbiam za to, wbijać ludziom nóż w plecy. - wyciągam ostre narzędzie.
Więc tak mam już dwa noże, pusty bukłak i olbrzymią, krwawiącą ranę na nodze. Pięknie. Potrząsam głową i jak tylko mogę, nie zważając na ból i przygryzając wargę, uciekam w stronę gór.
Co chwilę rozglądam się dookoła. Widzę może z dwa, lub trzy ciała. Moje byłoby czwarte. Nie słyszę wystrzału, czyli blondi żyje.

Nie wiem ile już biegnę, ale potrzebuję natychmiastowo zaczerpnąć powietrza. Przystaję za wielkim głazem, tak abym nie była dobrze widoczna. Z trudem spoglądam na łydkę. Krew spływa mi po spodniach i mam wrażenie, że przesączyła materiał. Rozglądam się po raz kolejny i powoli odsznurowuję sznurowadła, ściągam skarpetę, a ból przy tym towarzyszący nie wróży niczego dobrego. Wokół mnie nie ma za grosz żadnej wody. Niech to szlag. Decyduje się na dość dla Kapitolu odrażający krok. Biorę parę liści z pobliskiego małego krzaka, zbieram ślinę, moczę liście i przecieram prowizorycznym (nawet bardzo) opatrunkiem po świeżej ranie. Mam ochotę wrzeszczeć na całą arenę. Przegryzam wargę aż do krwi. Z towarzyszącym mi bólem, dosięgam kolejnego wielkiego liścia, znowu go zapluwam. Odkładam go, chwytam nóż. Rozpruwam kawałek mojej bluzki i wyciągam po kilka nitek. Przykładam liść i zawiązuje go. Wkładam, to co ściągnęłam i ostrożnie wstaję. 
Improwizacja, nie ma co.
      
Od dwóch, może trzech godzin szukam wody. Głupia dałam się nabrać na to, że w tych górach będzie woda. Byłoby zbyt łatwo. Spięłam się już na dość dużą wysokość. Stąd są bardzo dobre widoki. Jednak wszystko ma swoją cenę. Jest cholernie zimno, a ja nie mam nawet śpiwora. Och, zginę tragicznie.  Jednak może moja inteligencja nie zawiodła mnie już tak bardzo, jak tylko mogła. Uśmiecham się pod nosem. Mam prawie całą panoramę areny.  Widzę małe jeziorko obok lasu z śniegiem. Pierwszy zbiornik wody już mam. Jednak tam są zawodowcy. A ja nie mogę zginąć, muszę ocalić Peetę.  Mam ochotę walnąć się otwartą dłonią w czoło. Dlaczego ja nie wybrałam lasu? Przecież tam mogłam znaleźć schronienie na drzewie, a do tego i  wodę. Widzę zarys koryta rzeki. Przy okazji znalazłabym zwierzynę. A tutaj? Przez parę godzin nie zdążyłam znaleźć ani wody, ani jedzenia. Oj Mary, co z tobą będzie?  Wstaję z jednej półki skalnej i szukam jakiejkolwiek kryjówki na tą noc.

Po kolejnych trzech godzinach, słońce zaczęło zachodzić. Kiedy schodziłam z gór, znalazłam jaszczurkę, która zakończyła swój żywot za pomocą szybkiego rzutu nożem. Przede mną znajduje się małe drzewo. Podchodzę pod nie. Wypatruję trzy gałęzie, które spróbują mnie podtrzymać. Są!
Natychmiast zabieram się do wspinania. Idzie mi to całkiem sprawnie. Może dlatego, że nie ważę zbyt dużo. Przynajmniej mi się tak wydaję.  Pewnego razu podsłuchiwałam rozmowy Naav'a z innym stylistą. Okazało się, że rozmawiano o mojej figurze. Podobno miałam niewiarygodnie idealną, kobiecą figurę. Jak to oni ją opisali? Jak klepsydra? Chyba tak. Chociaż pierwszy raz wtedy usłyszałam to określenie,  to już je znienawidziłam. Dlaczego? Bo nikt nie będzie nazywał mnie klepsydrą.
 Kiedy moje ciało uznało, że pozycja, którą przyjęłam, jest dość wygodna, powieki same zaczęły mi opadać. Jednak nie pozwalałam im na to. Chcę zobaczyć kto przeżył pierwszy dzień Igrzysk. Po niedługim czasie, po arenie rozbrzmiał hymn Panem, a na niebie pojawiło się godło.  Pierwszą twarzą jaką zauważyłam to całkiem przyjazna buźka dziewczyny z Piątki. Potem chłopak z Szóstki i jego partnerka. Tylko trzy osoby? Dość mało jak na Kapitol.  Jednak Peeta żyje, a to już mnie bardzo cieszy. Muszę go tylko znaleźć. Wtedy będę mogła spełnić swój cel. Z tą myślą zasypiam.
     ***
Patrzę na Mary i biegnę. Zabieram plecak i sprawnie unikam rzuconego we mnie noża. Uciekam, jak najszybciej mogę, w stronę lasu. Mam nadzieję, że Mary też to zrobi. Wydaje mi się, że moje płuca płoną. Nie wytrzymuję i zatrzymuję się.  Schylam się i podpieram ręce o nogi. Kaszlę. Muszę potrząsnąć głową. Dalej nie mogę uwierzyć, że jestem na Igrzyskach. Dzisiejszej nocy, przeżyłem najlepsze chwilę w moim życiu, a teraz mogę umrzeć na każdym kroku. Przecieram twarz, łapię oddech i biegnę dalej. Dam radę. 
 Po spostrzeżeniu ustronnego miejsca jakim jest wysokie drzewo, rozpakowuje to, co znajduje się w plecaku. Śpiwór, bidon, paczka krakersów, dwa jabłka, lina i mały zwój drutu. Nie mogę narzekać na wyposażenie, ponieważ nawet bidon jest wypełniony wodą. Mam szczęście.  W sumie mogę zostać tutaj na drzewie i żywić się tym, co znalazłem. Dobra koncepcja, ale i tak czy siak,  pozbawię się zapasów i będę musiał wyruszyć na poszukiwania. Do tego jeszcze Mary...
Muszę ją odnaleźć.

Kilka godzin siedzenia bez ruchu, dają się we znaki. Poruszam obolałymi  nogami i rozciągam się. Nagle w moich uszach gra hymn Panem,  natychmiast wpatruję się w niebo i zagryzam wargę. Byle nie ona, byle nie ona - myślę. 
Dziewczyna z Piątki i dwójka z Szóstki. Trzy osoby straciły już życie. Jednak to nie Mary. Kamień spadł mi z serca. Oddycham z ulgą i wkładam nogi w śpiwór oraz związuję się liną.  Uśmiecham się. Piekarz na drzewie.
Zabawne.  
Zasypiam z nadzieją,  że ciemnowłosa przeżyje dzisiejszą noc.

Coś drażni moje nozdrza. Odruchowo przejeżdżam dłonią w tamtym miejscu. Jednak to nie pomaga. Otwieram oczy, a wokół mnie rozciąga się dziwna, zielona mgła. Potrząsam sobą i prędko rozwiązuje sznur. Wrzucam wszystko do śpiwora,  zarzucam go na ramię i skaczę. Ziemia stała się wręcz glutowata. Robię wielkie kroki i zmierzam w kierunku, gdzie mgła jeszcze nie opanowała terenu. Z kolejną minutą coraz bardziej się krztuszę. Instynkt podpowiada mi, że pakuję się w większe zagrożenie. Może to mają być trybuci? Biorę niedaleko leżącą gałąź. Posłuży mi jako broń. Zawsze to coś. Kiedy trujący opar przerzedza się, padam na twardą już ziemię i wręcz wypluwam płuca.  Mam wrażenie, że moje drogi oddechowe wypełnia ogień. Zaglądam ostatkami sił do śpiwora, wyciągam plecak, a stamtąd bukłak. Zwilżam usta, po czym biorę dwa łyki. Od razu czuję ulgę.  Rozkładam się na trawie i uspakajam oddech. Powoli rozglądam się.  
O cholera! 
Jestem na skraju lasu, a przede mną znajduje się Róg Obfitości. W tle widzę dwie sylwetki. Zauważam pobliskie krzewy i natychmiast zanurzam się w nich.  Bacznie obserwuję co się dzieje.  Po chwili widzę trójkę trybutów dołączających do dwóch osób.  Zawodowcy - szepczę. 
Rozbili obóz nad jeziorem.  Dobre miejsce.
Nagle czuję  zimną dłoń na moim ramieniu.  Zamieram.