środa, 24 września 2014

Rozdział XVI


Mary, kochanie, zaśnij już. - łagodny głos rozchodzi się po pomieszczeniu, w którym znajduje się małe łóżeczko i kobieta z kruczoczarnymi włosami, klęcząca zaraz przy malutkim dziecku. Mała dziewczynka wierci się niespokojnie i zanosi się płaczem. Zdesperowana kobieta bierze niemowlę na ręce, przytula do piersi i śpiewa kołysankę, która zaczyna działać, ponieważ dziecina przymyka powieki i zaczyna cichutko pochrapywać. Matka odnosi dziecko, przykrywa je szczelnie kocykiem i całuje w czółko. Wychodząc napotyka wysokiego i dobrze zbudowanego mężczyznę. To jej mąż. Łapie ją za ramię i prowadzi ją przed dom. 
- Madeleine, zdobyłem informacje o innym kraju, znajdującym się po drugiej stronie oceanu. Możemy się tam dostać. Moglibyśmy żyć tam normalnie! - wykrzyknął entuzjastycznie, zaraz po tym ganiąc się w myślach, za swoją reakcję.
- To wspaniale, ale mają nas na muszce, Tobias. Snow wypatrzy nas, zamorduje lub zabije Mary! - kobieta jest zestresowana i rozgląda się na boki. - Nie możemy tak ryzykować... A jak coś się nie uda? Do takiego czynu potrzeba czasu. I tak mamy szczęście, że Snow nie zauważył naszych znajomości i podróży do Kapitolu. Jeszcze do tego te całe Igrzyska, spiski przeciwko stolicy... Zabiją nas. - Madeleine drży i wpada wprost w silne ramiona męża. Płacze.
- Damy radę. Musimy tylko chronić Mary... - szepcze mężczyzna.


Otwieram oczy i zachłannie łapię tlen. Co to było do jasnej cholery? Przeszłość? Ale.. ale dlaczego? Co to miało znaczyć? Potrząsam głową z niedowierzaniem. W tym śnie byłam ja oraz moi rodzice.  Dziwne. Bardzo dziwne. Opieram głowę o pień drzewa. Jest jeszcze noc.

Peeta.
Rozglądam się wokół. Przecież nikogo tu nie ma.
Peeta, ratuj go.
Co? Łapię się za głowę. To tylko moja wyobraźnia - powtarzam w myślach.
Peeta. Ratuj go. Róg obfitości.
Jak poparzona zeskakuję z drzewa i biegnę prosto do rogu. Nie czuję żadnego bólu. Nic nie czuję. W mojej głowie dzieje się istny chaos. Skądś znam ten głos. On... on... To był głos mojej matki!
Dziękuję Ci, Mamo. - szepczę.
Docieram w pobliże rogu. Widzę założony obóz nad jeziorem i grupę pięciu osób. Nagle zauważam dwójkę trybutów na skraju lasu, który jest naprzeciwko mnie.  Powoli czołgam się po ziemi w kierunku obozu zawodowców. Mam nadzieję, że nie jestem zbyt dobrze widoczna. Próbuję ze wszystkich sił ignorować ból rozrywający moją łydkę. Zaciskam zęby na wardze i sunę dalej. Szybko doczołguje się do pobliskiego krzewu. Kucam za nim. Chyba spadł mi z nieba. Znów mam doskonałą widoczność na całą sytuację. Moje myśli skupiają się dalej na ostrzeżeniach mojej matki. Gdzie jest Peeta? Dlaczego tutaj? Natychmiast dostaję odpowiedzi na moje pytania. Peeta jest prowadzony przez trybuta z czwórki. O Boże. Oni go zabiją. Muszę szybko działać. Co zrobić?
Peeta z Fyterl'em już są przy reszcie.  Popychają blondyna tak, że aż upada na kolana. Wszyscy otaczają go, pozbawiając go jakiejkolwiek ucieczki. Nagle w pobliżu znajduję dość średni kamień. Mam pomysł. Najciszej jak potrafię podchodzę do przedmiotu i dźwigam go.
Żeby się tylko udało - powtarzam co chwilę.
Rzucam kamieniem w krzaki za trybutami. Wszyscy kierują się tam, oprócz Peety i Fyterl'a. Szybko podbiegam od tyłu do chłopaka z Czwórki. Wyciągam nóż i jednym, sprawnym ruchem ręki, podrzynam mu gardło. W oddali wypatruję łuk i kołczan. Sprintem pokonuję odległość i zabieram łuk, maczetę i plecak. W całym zamieszaniu, łapię blondyna za ramię i razem uciekamy na pustkowie. Może, to nie jest najlepszy pomysł, ale najbardziej mi odpowiada, ponieważ biegniemy w linii prostej. Co chwilę odwracam głowę i  sprawdzam czy ktoś nas nie goni. Nikt. 
Zabiłam człowieka. Nie mogę w to uwierzyć. Szybko przełykam ślinę i staram się o tym nie myśleć,  nie  teraz.
Peeta i ja dobiegamy do niskiego drzewa. Jako pierwsza opadam na zimne podłoże. Wciąż nie mogę uwierzyć, że się udało. Moje płuca płoną, a noga upiornie boli. Z trudem przewracam się na plecy i podsuwam się pod pień, opierając na nim plecy.  Peeta natychmiast podchodzi do mnie i przytula mnie.
- Dziękuję... - szepcze. - To ja miałem Cię ratować, a nie ty mnie.
- Trudno. - zbywam go tym słowem i wymijającym ruchem dłoni. - Masz wodę? - chrypię.
Chłopak kiwa głową i szybko dobiera się do swojego plecaka. Po chwili podaje mi bidon.
- Pij do końca. - stwierdza.
- A ty? - patrzę na niego zdziwionym wzrokiem.
- Pij. - kwituje, wciskając mi bidon.
Kiedy moje suche wargi zwilżają się, a woda przepływa przez moje gardło, czuję orzeźwienie oraz ulgę. Jednak natychmiast opanowuję się i podaję blondynowi resztkę wody. Przyjmuje ją bez żadnego zastrzeżenia.
Jest mi straszliwie zimno. Nie sądziłam, że zacznie wiać okropny wiatr, ale Peeta wyciąga ze swojego plecaka śpiwór i próbuje mnie okryć. Jednak ja protestuję, ponieważ jemu też na sto procent  jest cholernie zimno. Dochodzimy do tego, że wyciągam z mojego plecaka drugi śpiwór i każdy owija się sam, bez żadnego komentowania.
Ranek wita nas dość w przyjemny sposób. Znajdujemy się w cieniu drzewa, ale i tak panuje tutaj okropny skwar. Ściągam z siebie śpiwór oraz kurtkę. Kiedy otrzepuje swoje spodnie, Peeta łapie za mój nadgarstek i odsuwa go na bok.
Zapomniałam mu powiedzieć o ranie.
- Mary, co Ci się stało? - pyta z troską.
- A to nic takiego...
Wtedy niebieskooki odsłania moją nogawkę i widzi mój prowizoryczny opatrunek. Obdarza mnie krótkim, złowrogim spojrzeniem. Bierze mój plecak i szuka czegoś. Domyślam się, że chyba jakiegoś  bandaża. Znajduje go, a ja syczę z bólu, jak chłopak oddziera liść od nogi. Przygryzam swoją dłoń, a po moich policzkach lecą łzy. Pomału kieruję wzrok na nogę, a to co widzę, przeraża mnie. Wokół rany, skóra zrobiła się obleśnie żółta, a moja łydka jest zaróżowiona i spuchnięta. Z rany leje się dziwna maź. To chyba ropa. Nie jest dobrze. Wdało się zakażenie.
Twarz blondyna wyraża wielkie zdziwienie. Chyba dostrzega mój wzrok, szybko otrząsa się z szoku i postanawia działać.
W moim plecaku znajduje się jeszcze dziwne małe opakowanie. Peeta otwiera je, po czym wącha.
- To na pewno coś na twoją ranę. - mówi. - Dasz radę? - patrzy na mnie zatroskany.
Kiwam głową.
Nagle czuję ogromny ból, który powoduje, że moje ciało podskakuje w miejscu. Blondyn nie zaprzestaje czynności, jaką jest rozsmarowywanie  maści po nodze. Po kilku minutach wszystko jest już gotowe.
- Dziękuję. - mówię.
Chłopak przytula mnie, a po chwili podnosi się i chwyta maczetę oraz plecak.
- Gdzie się wybierasz? - pytam zaskoczona.
- Muszę znaleźć wodę. - odpowiada całkiem spokojnie.
- Idę z tobą. - stwierdzam i próbuję się podnieść, lecz silna ręka chłopaka powstrzymuje mnie.
- Nigdzie nie idziesz. Nie masz siły, a poza tym twoja noga... - kieruje wzrok na łydkę. -  Nie chcę Cię tu zostawić, ale też nie możesz umrzeć przeze mnie z pragnienia. Masz łuk. - dodaje.
Ma rację. Cholerną rację.  Nie wiem co mam mu odpowiedzieć. Jedyne co mi przychodzi do głowy to... pocałunek.
Chwytam jego dłoń i szybkim ruchem ściągam ją w dół,  obejmuje twarz blondyna dłońmi i delikatnie całuję jego usta.
- Bądź ostrożny. - szepczę.
- Będę. - odpowiada i szybkim krokiem odchodzi w stronę lasu.
Cóż innego pozostało mi do zrobienia,  jak siedzenie pod drzewem, w dość niebezpiecznym miejscu. W końcu nadchodzi ta chwila, kiedy moje powieki stają się coraz bardziej cięższe.  Po dłuższej walce, ulegam i zasypiam.
Mocne szarpanie przez kogoś, budzi mnie. Przestraszona automatycznie zaciskam pięść i mocno uderzam w czyjąś twarz. Słyszę głośny jęk. Otwieram oczy, a przede mną leży Peeta, który mocno pociera szczękę. Zrywam się i pomagam mu wstać.
- Przepraszam.  - mówię podciągając go do góry.
- Nic się nie stało przecież.... co tam, że mogłaś zmasakrować mi twarz. - chłopak śmieje się,  ale zaraz znowu łapię się za żuchwę. - Widzisz nawet nie mogę się śmiać.  - dodaje chichocząc.
- Przeprosiłam, ale nie musiałeś mnie tak budzić.  - wpatruję się w niego.  - Masz wodę? 
- Owszem mam, - wyciąga dwa bukłaki. Już chcę chwycić jeden, ale blondyn szybko cofa rękę.  -  ale nie ma nic za darmo. - uśmiecha się.
Podnoszę jedną brew i czekam na jego wypowiedź. Peeta nachyla się i szepcze.
- Jeden buziak by nie zaszkodził. 
Patrzę na niego spod byka. Tutaj? Na arenie? Przecież Snow nas zabije,  a raczej jego. Nie ważne.  Będę go chronić z całych sił.  Kiedy widzę jak chłopak spuszcza wzrok,  natychmiast biorę jego twarz w dłonie i całuję namiętnie.  Blondyn na początku jest zszokowany, ale zaraz potem rozluźnia się i przyciąga mnie do siebie.  Po chwili odrywamy się z powodu dziwnego dźwięku. Jakby pisku pomieszanego z grzmotem. Peeta chyba coś zauważa, ponieważ wpatruje się w dal za mną.  Kiedy mam już odwrócić głowę,  blondyn szybko mnie podnosi, a ja w ostatniej chwili zdążam zabrać łuk. Trzymam się  z całej siły chłopaka. Peeta biegnie najszybciej jak się da, a ja nie wiem co się dzieje.  Straszliwy huk coraz częściej się powtarza. Niebo, w natychmiastowym tempie, pokrywają  czarne chmury. Błękitnooki biegnie w kierunku gór.  Przecież wpadniemy na zawodowców!
- Co się dzieje? - pytam, ale chyba wybrałam zły moment, gdyż blondyn jeszcze bardziej przyspiesza.
Zaczynam wpadać w panikę. Zamykam oczy i bardziej przywieram do torsu chłopaka. Nagle czuję jak Peeta upada, a ja czuję jak ląduję na ziemi. Moim oczom ukazują się zawodowcy. Sięgam prawą ręką do kołczanu, aby chwycić strzałę. Naciągam cięciwę, ale ktoś rzuca się na mnie i uderza mnie w głowę.  Natychmiast zapanowała ciemność. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz