wtorek, 2 września 2014

Rozdział XV

Hej!Dziękuję już za 2000 wyświetleń! :]
 Rok szkolny się zaczyna, a ja załamuję się.  Znowu nauka i kolejne problemy -,- no nic trzeba będzie to przeżyć :D Trybuci, trzy palce w górę!  Następna notka, może jutro ;) Zapraszam do czytania i komentowania!  :)
~ Mańka
                                ***
Zabieram bukłak i biegnę w stronę plecaka. Nagle moją łydkę rozrywa ogromny ból. Upadam i wrzeszczę. Dziwna siła obraca mnie na plecy i widzę przepełnione szczęściem, niebieskie oczy dziewczyny z Czwórki.  W ręce trzyma nóż przysunięty do mojego gardła. 
- Nareszcie mogę Cię zabić. - szarpie mną. -  Lubię ostre rzeczy, wiesz?  - uśmiecha się szyderczo.
Przytomnieję ze strachu. Wolną ręką sięgam do lewej łydki. 
To nóż. 
Może to nie będzie zbyt najmądrzejsze, ale muszę jakoś przeżyć, co nie?
Przygryzam wargę i jednym szarpnięciem wyciągam zakrwawiony nóż. Podnoszę i wbijam go w plecy blondynki. Z gardła Heather wydobywa się ryk. Zwalam ją z siebie i mówię:
- Ja uwielbiam za to, wbijać ludziom nóż w plecy. - wyciągam ostre narzędzie.
Więc tak mam już dwa noże, pusty bukłak i olbrzymią, krwawiącą ranę na nodze. Pięknie. Potrząsam głową i jak tylko mogę, nie zważając na ból i przygryzając wargę, uciekam w stronę gór.
Co chwilę rozglądam się dookoła. Widzę może z dwa, lub trzy ciała. Moje byłoby czwarte. Nie słyszę wystrzału, czyli blondi żyje.

Nie wiem ile już biegnę, ale potrzebuję natychmiastowo zaczerpnąć powietrza. Przystaję za wielkim głazem, tak abym nie była dobrze widoczna. Z trudem spoglądam na łydkę. Krew spływa mi po spodniach i mam wrażenie, że przesączyła materiał. Rozglądam się po raz kolejny i powoli odsznurowuję sznurowadła, ściągam skarpetę, a ból przy tym towarzyszący nie wróży niczego dobrego. Wokół mnie nie ma za grosz żadnej wody. Niech to szlag. Decyduje się na dość dla Kapitolu odrażający krok. Biorę parę liści z pobliskiego małego krzaka, zbieram ślinę, moczę liście i przecieram prowizorycznym (nawet bardzo) opatrunkiem po świeżej ranie. Mam ochotę wrzeszczeć na całą arenę. Przegryzam wargę aż do krwi. Z towarzyszącym mi bólem, dosięgam kolejnego wielkiego liścia, znowu go zapluwam. Odkładam go, chwytam nóż. Rozpruwam kawałek mojej bluzki i wyciągam po kilka nitek. Przykładam liść i zawiązuje go. Wkładam, to co ściągnęłam i ostrożnie wstaję. 
Improwizacja, nie ma co.
      
Od dwóch, może trzech godzin szukam wody. Głupia dałam się nabrać na to, że w tych górach będzie woda. Byłoby zbyt łatwo. Spięłam się już na dość dużą wysokość. Stąd są bardzo dobre widoki. Jednak wszystko ma swoją cenę. Jest cholernie zimno, a ja nie mam nawet śpiwora. Och, zginę tragicznie.  Jednak może moja inteligencja nie zawiodła mnie już tak bardzo, jak tylko mogła. Uśmiecham się pod nosem. Mam prawie całą panoramę areny.  Widzę małe jeziorko obok lasu z śniegiem. Pierwszy zbiornik wody już mam. Jednak tam są zawodowcy. A ja nie mogę zginąć, muszę ocalić Peetę.  Mam ochotę walnąć się otwartą dłonią w czoło. Dlaczego ja nie wybrałam lasu? Przecież tam mogłam znaleźć schronienie na drzewie, a do tego i  wodę. Widzę zarys koryta rzeki. Przy okazji znalazłabym zwierzynę. A tutaj? Przez parę godzin nie zdążyłam znaleźć ani wody, ani jedzenia. Oj Mary, co z tobą będzie?  Wstaję z jednej półki skalnej i szukam jakiejkolwiek kryjówki na tą noc.

Po kolejnych trzech godzinach, słońce zaczęło zachodzić. Kiedy schodziłam z gór, znalazłam jaszczurkę, która zakończyła swój żywot za pomocą szybkiego rzutu nożem. Przede mną znajduje się małe drzewo. Podchodzę pod nie. Wypatruję trzy gałęzie, które spróbują mnie podtrzymać. Są!
Natychmiast zabieram się do wspinania. Idzie mi to całkiem sprawnie. Może dlatego, że nie ważę zbyt dużo. Przynajmniej mi się tak wydaję.  Pewnego razu podsłuchiwałam rozmowy Naav'a z innym stylistą. Okazało się, że rozmawiano o mojej figurze. Podobno miałam niewiarygodnie idealną, kobiecą figurę. Jak to oni ją opisali? Jak klepsydra? Chyba tak. Chociaż pierwszy raz wtedy usłyszałam to określenie,  to już je znienawidziłam. Dlaczego? Bo nikt nie będzie nazywał mnie klepsydrą.
 Kiedy moje ciało uznało, że pozycja, którą przyjęłam, jest dość wygodna, powieki same zaczęły mi opadać. Jednak nie pozwalałam im na to. Chcę zobaczyć kto przeżył pierwszy dzień Igrzysk. Po niedługim czasie, po arenie rozbrzmiał hymn Panem, a na niebie pojawiło się godło.  Pierwszą twarzą jaką zauważyłam to całkiem przyjazna buźka dziewczyny z Piątki. Potem chłopak z Szóstki i jego partnerka. Tylko trzy osoby? Dość mało jak na Kapitol.  Jednak Peeta żyje, a to już mnie bardzo cieszy. Muszę go tylko znaleźć. Wtedy będę mogła spełnić swój cel. Z tą myślą zasypiam.
     ***
Patrzę na Mary i biegnę. Zabieram plecak i sprawnie unikam rzuconego we mnie noża. Uciekam, jak najszybciej mogę, w stronę lasu. Mam nadzieję, że Mary też to zrobi. Wydaje mi się, że moje płuca płoną. Nie wytrzymuję i zatrzymuję się.  Schylam się i podpieram ręce o nogi. Kaszlę. Muszę potrząsnąć głową. Dalej nie mogę uwierzyć, że jestem na Igrzyskach. Dzisiejszej nocy, przeżyłem najlepsze chwilę w moim życiu, a teraz mogę umrzeć na każdym kroku. Przecieram twarz, łapię oddech i biegnę dalej. Dam radę. 
 Po spostrzeżeniu ustronnego miejsca jakim jest wysokie drzewo, rozpakowuje to, co znajduje się w plecaku. Śpiwór, bidon, paczka krakersów, dwa jabłka, lina i mały zwój drutu. Nie mogę narzekać na wyposażenie, ponieważ nawet bidon jest wypełniony wodą. Mam szczęście.  W sumie mogę zostać tutaj na drzewie i żywić się tym, co znalazłem. Dobra koncepcja, ale i tak czy siak,  pozbawię się zapasów i będę musiał wyruszyć na poszukiwania. Do tego jeszcze Mary...
Muszę ją odnaleźć.

Kilka godzin siedzenia bez ruchu, dają się we znaki. Poruszam obolałymi  nogami i rozciągam się. Nagle w moich uszach gra hymn Panem,  natychmiast wpatruję się w niebo i zagryzam wargę. Byle nie ona, byle nie ona - myślę. 
Dziewczyna z Piątki i dwójka z Szóstki. Trzy osoby straciły już życie. Jednak to nie Mary. Kamień spadł mi z serca. Oddycham z ulgą i wkładam nogi w śpiwór oraz związuję się liną.  Uśmiecham się. Piekarz na drzewie.
Zabawne.  
Zasypiam z nadzieją,  że ciemnowłosa przeżyje dzisiejszą noc.

Coś drażni moje nozdrza. Odruchowo przejeżdżam dłonią w tamtym miejscu. Jednak to nie pomaga. Otwieram oczy, a wokół mnie rozciąga się dziwna, zielona mgła. Potrząsam sobą i prędko rozwiązuje sznur. Wrzucam wszystko do śpiwora,  zarzucam go na ramię i skaczę. Ziemia stała się wręcz glutowata. Robię wielkie kroki i zmierzam w kierunku, gdzie mgła jeszcze nie opanowała terenu. Z kolejną minutą coraz bardziej się krztuszę. Instynkt podpowiada mi, że pakuję się w większe zagrożenie. Może to mają być trybuci? Biorę niedaleko leżącą gałąź. Posłuży mi jako broń. Zawsze to coś. Kiedy trujący opar przerzedza się, padam na twardą już ziemię i wręcz wypluwam płuca.  Mam wrażenie, że moje drogi oddechowe wypełnia ogień. Zaglądam ostatkami sił do śpiwora, wyciągam plecak, a stamtąd bukłak. Zwilżam usta, po czym biorę dwa łyki. Od razu czuję ulgę.  Rozkładam się na trawie i uspakajam oddech. Powoli rozglądam się.  
O cholera! 
Jestem na skraju lasu, a przede mną znajduje się Róg Obfitości. W tle widzę dwie sylwetki. Zauważam pobliskie krzewy i natychmiast zanurzam się w nich.  Bacznie obserwuję co się dzieje.  Po chwili widzę trójkę trybutów dołączających do dwóch osób.  Zawodowcy - szepczę. 
Rozbili obóz nad jeziorem.  Dobre miejsce.
Nagle czuję  zimną dłoń na moim ramieniu.  Zamieram.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz