środa, 26 listopada 2014

Rozdział XIX

Brnę przez las, sprawnie przeskakując wystające korzenie drzew. Biegnę  w stronę wydobywających się krzyków z czyjegoś gardła. Zaciskam mocniej metalową oprawę łuku i poprawiam kołczan ze strzałami.  Nawet nie wiem kiedy zdążyłam go wziąć. Mimo uporczywego bólu, brnę dalej. Deszcz zalewa moje ciało, równocześnie je studząc. Krzyk staje się wyraźniejszy, a ja coraz bardziej upewniam się do kogo należy. Strach.
To on zastąpił adrenalinę, która mną zawładnęła.
Wybiegam na mikroskopijną polanę. Widzę tych przeklętych Zawodowców,  którzy trzymają  wysokiego chłopaka z blond czupryną.
Furia.
To ona zastąpiła tak znany strach.
Wyciągam strzałę, napinam cięciwę. Strzał.
 Została  już tylko Heather.  Jakim cudem ona jeszcze żyje? Kieruję się w jej stronę.  Nagle blondynka wyciąga kuszę.  Nie ma mowy, aby kusza była w Rogu. Dostała ją od sponsorów.  Celuje we mnie, a ja wiem o co chodzi. Szybko  schylam się  wpół, aby uniknąć strzały. Odpowiadam, wypuszczając strzałę. Chybiam. Dobiegam do blondynki i z całym impetem powalam ją na ziemię. Okładam jej twarz pięściami. Nigdy nie mogłam w to uwierzyć, że to może tak boleć.
Nagle czuję potworny ból, który rozsadza mój brzuch. Tracę całą swoją moc i ulegam odepchnięciu dziewczyny z Czwórki. Przygotowuje się na ostateczny cios, ale on nie nadchodzi. Łapię łuk i sprawdzam co się dzieje. Zamieram.
Zauważam jak blond-włosa celuje kuszą w chłopaka. Zrywam się jak poparzona i biegnę ku blondynowi. W ostatnim momencie zasłaniam mężczyznę i zwalniam cięciwę. Ciało blondynki pada na ziemię. Już nikt nie będzie zagrożeniem dla mojego chłopca.
Czuję jak obcy obiekt  wbił się w moje ciało bez żadnego problemu.
Ktoś nagle mnie dźwiga, a ja jęczę z bólu.
- Mary nie, nie.... Co oni Ci zrobili....
- Peeta. -   mówię zachrypniętym głosem. - Ja... - nie mogę dokończyć. Okropny kaszel potrząsa moim ciałem.  Jakaś ciepła maź powoli wylewa się z moich ust.
Błękitne tęczówki wpatrują się we mnie. Dostrzegam jak łza spływa po jego policzku. Ból odbiera mi zdolność mówienia.
- Mary, nie martw się. To się wyleczy. Zobaczysz. Wrócisz do domu. - głos chłopaka się załamuje. - Przepraszam.  - dodaje.
- Nie przepraszaj. Mieliśmy się chronić nawzajem.  Pamiętasz?  - szepczę, zmuszając mięśnie twarzy do lekkiego uśmiechu.
- Pamię... - Peeta zamiera, lewą ręką podtrzymuje moją głowę,  a drugą głaszcze moje policzki. Jego oczy są tak szkliste, że bez problemu mogę się w nich przejrzeć.
- Peeta, musisz być silny. - milknę. Chcę się upewnić, czy nikt mi nie przeszkodzi w tym, co mówię.  -  Pragnę Ci podziękować za wszystkie chwile, które poświęciłeś dla mnie. Za każdy uśmiech,  pocałunek, spojrzenie. Nikt nigdy nie obdarzył mnie takim uczuciem jak ty. Gdyby nie ty, nie miałabym po co walczyć. Dziękuję Ci za to, że po prostu jesteś. - wyciągam rękę w stronę twarzy blondyna. On bierze ją i przykłada do swoich ust. Czuję jak pomału ulatuje ze mnie życie. Kaszel nie opuszcza mnie na krok, a ból nie daje o sobie zapomnieć.  - Peeta, wygraj to.  Zrób to dla mnie. Po mojej śmierci nie możesz się załamać. Proszę, poukładaj sobie życie.  Bądź szczęśliwy. Wiem, że będziesz na mnie wściekły, za to, że Cię opuszczę, jednak pamiętaj,  że zawsze Cię kochałam, kocham i będę kochać. Zaopiekuj się moją rodziną.  Przeproś ich. - zbliżam swoje palce do szyi i wyciągam mój naszyjnik. - Weź go, proszę. 
Peeta odbiera ode mnie łańcuszek,  a ja mimowolnie się uśmiecham.
 Czyli to tak się umiera. W bólu i ciszy oraz w.... tęsknocie.
- Mary, Kocham Cię i będę kochał. - czuję jak jego ciepłe łzy kapią na moją twarz. Peeta nachyla się i składa, pełen emocji,  pocałunek.  Odwzajemniam go. -  Zawsze.
Moje powieki stają się coraz cięższe, a  moje ciało bezwładne.
Staram się wypowiedzieć jeszcze dwa słowa w kierunku Peety, jednak z moich ust nie wydobywa się żaden odgłos. Ostatnie co widzę, to piękny błękit oczu Mellarka. Jestem szczęśliwa,  że umieram w słusznej sprawie. To taki gorzki smak szczęścia. 
Gorzki smak szczęścia  miłości.
Nagle słyszę wystrzał zapowiadający moją śmierć i przepełniony bólem, krzyk Peety.

Co jest? Przecież nie powinnam tego słyszeć.
Nie powinno tak być.


 
                                        KONIEC CZĘŚCI I
W ogóle ten rozdziałmiał być długi, to wyszło jak zawsze beznadziejnie. Podczas pisania, uroniłam jedną łzęMożna, by powiedzieć, że zbyt łatwo zabiłam Mary. Przynajmniej ja tak twierdzę. Ale jeszcze raz spójrzcie na końcowe zdania.  Coś jest nie tak, prawda:D
A co, to dowiecie się niebawem. :)
Do zobaczyska!  :)

sobota, 8 listopada 2014

Rozdział XVIII

Boże, jaki to beznadziejny rozdział. Jeszcze nigdy nie miałam takiego braku weny i chęci. Zaraz po opublikowaniu tego rozdziału, próbuję się brać za następny. Mam nadzieję, że wybaczycie mi tą beznadziejność. Przepraszam.
A i naprawdę proszę,żebyście dodawali komentarze, nawet z anonima. Nie wiecie nawet jak one mobilizują do działania. ;)
                                               ***
Wpatruję się w moją dłoń. Brudny i mokry bandaż oplata miejsce,  gdzie jeszcze siedemdziesiąt dwie godziny temu znajdował się mały palec. Schowałam się w potężnych konarach drzew. Zdążyłam już kilka razy zaobserwować  zawodowców,  którzy rozpaczliwie mnie szukają. Mogłam od razu ich zabić. Nawet nie zdążyliby zareagować. Nie wiedzieliby, że umarli.

Martwię się o Peetę. W jakim jest stanie? Czy skrył się przed trybutami? Ma broń? Głoduje? 
Wszystkie te pytania podsumowuje w jedną, znajomą mi odpowiedź:
Muszę go chronić. 

Stan mojej nogi ani się nie pogorszył,  ale i też nie polepszył. Nie mam powodu, aby narzekać na środki medyczne. Dzisiaj rano dostałam całą apteczkę. Bandaże, plastry, woda utleniona, różnorodne maści oraz gazy. Jestem dłużniczką Haymitch'a. Mam świadomość, że leki kosztowały majątek. Pewnie za taką sumę można byłoby wykarmić całą Dwunastkę. Jednak jeśli ja dostałam przesyłkę, to znaczy, że musiało to się odbić na Peecie. Postanawiam wyciągnąć karteczkę od Haymitch'a. 
Masz dużo sponsorów. Jesteś dzielna. Bądź ostrożna. ~ H.
Czy mój mentor zachęca mnie do walki?
Chowam wymiętą karteczkę. Spod bluzki wyjmuję łańcuszek. Palcami przejeżdżam po literach "M" i "P". W tej chwili, jedna samotna łza spływa powoli po moim policzku i ląduje pomiędzy złotymi literkami. Czy ja muszę się tak mazać?  Rękawem kurtki wycieram policzek. Symbolicznie składam pocałunek na zimnej powierzchni naszyjnika i ostrożnie go kryję.
Rozglądam się. Cisza spowiła las. Nie podoba mi się to. Zawsze było słychać piękny śpiew ptaków. Coś zaraz się wydarzy. Czuję to. 
Plecak zakładam na plecy, a do ręki biorę nóż. Z trudem przygotowuję swoje nogi do ewentualnego skoku.  Niespodziewanie słyszę czyjś śmiech. Spoglądam w dół. Dwójka trybutów. Chłopak i dziewczyna.  Brunet ma w ręce topór, a brunetka posiada oszczep.
Cholera. 
Przywieram do pnia drzewa. W duchu modlę się, aby mnie nie zauważyli. Niech odejdą. Nie chcę już nikogo zabijać. Nie chcę mordować, by żyć. Chcę być przy blondynie, który swoimi ramionami, ochronił by mnie przed złem tego świata. Znów zaglądam w dół.  No świetnie.
Rozbijają obóz.
Mam ochotę zacząć na nich wrzeszczeć. Dlaczego akurat TO drzewo?! Jest tutaj setki innych! 
Wściekła szukam jakiejkolwiek drogi ucieczki. Może wespnę się wyżej? Będzie mnie słychać, ale co innego zostało mi do zrobienia? Zaciskam zęby na rękojeści noża. Podciągam się do góry. Stawiam stopę na gałęzi, a drewno wydobywa z siebie niezbyt obiecujący dźwięk. Grawitacja działa, a ja z paniką usiłuję złapać się czegokolwiek. Nagle czuję ogromny ból w plecach. Jęczę. 
- Witaj, dwanaście.
Podrywam się na równe nogi. Chcę uciekać, gdy silny brunet przyciska mnie do pnia. Czuję jego oddech na twarzy.
- Uspokój się. - mówi cicho.
Przełykam ślinę. Chcę zlokalizować, gdzie znajduje się jego towarzyszka. Próbuję się wyrwać z uścisku, ale mocne szarpnięcie bruneta uniemożliwia mi to.
- Spokojnie. Nie zrobię Ci krzywdy. - szepcze. 
Co? To on nie chce mnie zabić?! Co się dzieje do cholery?!
- Gdzie jest twoja sojuszniczka? - syczę.
- A widzisz ją tutaj? - pyta z wyczuwalną ironią w głosie.  - Nie?
- Nie widzę. 
- No właśnie. Uciekła. Tchórz z niej, nie sądzisz?
- Mógłbyś mnie puścić? Ściskasz mnie. - mówię.
- A skąd mogę wiedzieć, czy nie będziesz chciała mnie zabić, co? - uśmiecha się.
- Ja też nie mam tej pewności. - stwierdzam.
- Jeden-zero, dla ciebie. - puszcza mnie i uśmiecha się przyjaźnie.
Wynika z tego, że mam sojusznika.
                                                    ***
Przez te dwa dni, ja i Aithan zaprzyjaźniliśmy się, jakby to nie brzmiało. Mamy podobne doświadczenia i zainteresowania, tylko, że on pochodzi z Siódemki. Na pewno w Dwunastce zostałby moim bliskim "współpracownikiem".
Nie powinnam zakładać sojuszy. Nie umiem rozstawać się z osobami, z którymi nawiąże bliższy kontakt. Jak zawsze muszę robić wszystko na wskroś.
Zginęły dwie kolejne osoby.  Nie jestem  w stanie policzyć, ile już osób oddało swoje życie na rzecz prymitywnej ideologii Snowa.
W chwili obecnej znajduję się w małej jaskini, którą znaleźliśmy wczoraj. Udało nam się w sam raz, ponieważ na arenie na dobre rozhulał się deszcz i wiatr. Aithan pomimo mojego wyraźnego zakazu, wyruszył w poszukiwanie pożywienia. Mam ochotę pogratulować mu mądrości. 
Kolejnym moim powodem do wielkich rozmyślań (zaraz po Peecie) są uczucia bruneta skierowane do mnie. Chłopak coraz bardziej usiłuje nawiązać ze mną bliski kontakt fizyczny. Czuję się trochę niezręcznie z tego powodu.
Z zamyśleń wyrywa mnie odgłos mokrych butów, stąpających po twardej skale. Kieruję wzrok ku wejściu do jaskini. To Aithan. 
Jest kompletnie przemoczony, a ciemne, poplątane kosmyki włosów opadają mu na mokre czoło. Jednak twarz jest promienna niczym słońce. Chłopak uśmiecha się do mnie. 
- Zdobyłem trzy garści poziomek, dwa zające i jedną kuropatwę. Wystarczą nam. - siada obok mnie i zdejmuje z siebie plecak, wyciągając swoje zdobycze.
- Dobrze Ci poszło. - odpowiadam zachrypniętym głosem. - Ale deszcz Cię nie oszczędził.
Brunet kiwa głową.
- Musisz się rozebrać. - mówię. - Bo....
- Mary, czemu się tak spieszysz? - śmieje się.
- Oj, to nie tak. - o czym on myśli? - Nie przerywaj mi. Przeziębisz się. Musisz się rozebrać i wysuszyć ubrania.  - tłumaczę się.
- Okay.
Aithan powoli ściąga z  siebie odzież. Próbuję oderwać wzrok od jego ciała, ale nie mogę się opanować. Brunet jest zdrowo zbudowany. Bez problemu mogłabym policzyć każdy jego mięsień.
- To twoje gapienie się na mnie, bardzo mi odpowiada. - mruczy. 
Natychmiast spuszczam wzrok i czuję  jak moje policzki płoną. Muszę się momentalnie ogarnąć. Przecież moje serce należy do pewnego blondyna! 
Brązowooki kuca przede mną i wpatruje się w moje oczy. Zbliża swoją twarz do mojej, ale wsuwam  pomiędzy nami otwartą dłoń.  Chłopak natychmiastowo się peszy.
- Przepraszam. - mamrocze.
- Mam nadzieję, że więcej już tego nie zrobisz. - syczę.  Jestem na niego wściekła!  Co on sobie myśli? - Radzę tobie, żebyś się okrył śpiworem i zasnął. Ja będę czuwać  - zmieniam temat.
Sojusznik bez żadnej odpowiedzi wykonuje moje polecenie i rzuca krótkie " Dobranoc", gdzie moim zdaniem jest bez sensu, gdyż jest dzień. 
Przez kolejne godziny moją głowę dręczą myśli, krążące wokół Peety.
Nagle słyszę potworny wrzask.
Znam ten krzyk.
Aż za dobrze.